Zaczęło się od TikToka. Mężczyzna na efemerycznym materiale wideo opowiadał o tym, że „w szeregach grup randkowych” znajdziemy nie tylko toksyczną męskość, ale też toksyczny feminizm. Trudno się nie zgodzić. Jeśli istnieją stereotypowe patologiczne i przemocowe zachowania męskie, to muszą istnieć analogiczne w skutkach zachowania u kobiet. Diabeł tkwi, jak zwykle, w szczególe – w tym, że feminizm nie równa się kobiecości. Nie możemy męskości i feminizmu postawić na przeciwnych szalach tej samej wagi i oczekiwać, że pozostanie w równowadze. Zaczęłam zastanawiać się, co możemy uznać za kulturowy odpowiednik toksycznej męskości.
Czy toksyczna kobieta to wymarzona kobieta toksycznego mężczyzny? Jeśli toksyczną męskość zdefiniujemy jako narzucanie innym swojego patriarchalnego spojrzenia na świat, to czy toksyczna kobiecość będzie praktykować takie samo podejście? Czy może będzie przekonywać do czegoś innego? Do tego, co wyzwolone, rewolucyjne, przełomowe? Czy toksyczna kobiecość jest lustrzanym odbiciem toksycznej męskości? Ułamkiem, odwrotnością czy – pomnożona przez (-1) – liczbą przeciwną? Walczą ze sobą czy się uzupełniają? A może toksyczna kobieta powinna mieć dokładnie te same cechy, co toksyczny mężczyzna (w końcu mamy równouprawnienie): być agresywna, protekcjonalna, „nieomylna”? Hipotezy postawiłam trzy.
Katastrofalna femme fatale
Kobieta fatalna, czyli jaka? Niebezpieczna, wyniszczająca, manipulacyjna. Wykorzystuje swoją „przewagę”, żeby górować nad płcią przeciwną. Mężczyznę o takich cechach przez wieki nazywano mężczyzną, kobietę o takich cechach mężczyźni okrzyknęli: fatalną. Nic dziwnego, jak inaczej określić postać, która ma przynosić zgubę sowim kochankom, doprowadzać do rozpadu małżeństw oraz wykorzystywać swój tajemniczy urok i magnetyzm do zdobywania tego, czego chce. Kobiety –startujące z niższej społecznie pozycji – nie mogły uciekać się do siły, więc musiały znaleźć inny sposób, żeby wypłynąć na powierzchnię. Odkryły manipulację – niemą, ukrytą pod namiętnością i czerwoną szminką formę wpływania na decyzje. Nie miały mocy sprawczej w swoich rękach, więc musiały owinąć sobie właścicieli tych rąk wokół palca.
Taka postawa nosi na sobie wszelkie znamiona toksyczności. Jednak czy kobiety fatalne istnieją naprawdę? Archetyp femme fatale znany był już w starożytności: od syren wiodących Odyseusza na pokuszenie przez Helenę, której uroda miała zgubić całą Troję po Salome tańczącą z głową Jana Chrzciciela. Szczególnie popularny stał się w XIX wieku. Symboliczna Judyta Klimta, secesyjna Medea Alfonsa Muchy czy ekspresjonistyczna Madonna Muncha – inna kreska kreująca dokładnie ten sam obraz pięknej i zmysłowej, lecz zgubnej kobiety. Literatura równie chętnie zrobiła miejsce dla demonicznych uwodzicielek. Kandydatki na miano femme fatale dostrzeżemy w postaci Milady de Winter z Trzech muszkieterów Aleksandra Dumasa oraz w maturalnych gwiazdach z polskiego podwórka: chłopskiej „czarownicy” Jagnie i wielkomiejskiej arystokratce Izabeli Łęckiej.
Są to figury wędrujące przez epoki; z wierzeń, obrazów, powieści, a każdą z nich łączy to, że została wymyślona przez narrację mężczyzny. Powodów było wiele. Może w ten sposób przedstawiciele płci męskiej próbowali usprawiedliwić swoje działania. Nie oni są przecież winni zdrady, jeśli to prowokująca manipulantka, której dodatkowo przypiszemy nadnaturalny urok, będzie problemem. Nasuwa się także wizja kobiety widzianej oczami artysty przekuwającego swój obiekt pożądania i miłości w muzę. A który artysta zrezygnuje z jednoczesnego idealizowania i demonizowania obsesji przynoszącej mu natchnienie?
Zastanawiam się, ile pod męską fascynacją i żądzą znajdziemy prawdziwej nikczemnej femme fatale. Bez wątpienia wzorzec ten jest oparty na prawdziwych postaciach i wydarzeniach; inaczej nie funkcjonowałby w zbiorowej świadomości, nie utrwaliłby się w kulturze i nie byłby powielany. Możemy przywołać tu Matę Hari, holenderską tancerkę i kurtyzanę oskarżoną o szpiegostwo na rzecz Cesarstwa Niemieckiego podczas I wojny światowej; Kleopatrę, egipską monarchinię, której nikomu nie trzeba przedstawiać; łączącą urodę z bezwzględnością władzy; Krystyna Skarbek, polska agentka brytyjskiego wywiadu, traktującą swój urok jako narzędzie pracy szpiegowskiej – famme fatale XX wieku.
Owszem, kobietom zdarzyło się wykorzystywać swoje „wdzięki”, żeby mieć jakikolwiek wpływ na życie i przebieg zdarzeń. Ale czy miały alternatywę? A może po prostu były ambitne, inteligentne i sprytne, a tylko przy okazji piękne. Wiem jedynie, że jeśli kobieta fatalna byłaby realnym współczesnym człowiekiem – świadomym, działającym z premedytacją – to na pewno znalazłaby się w worku toksycznej kobiecości.
Skrajna feministka
Zwiedzając Narodową Galerię w Londynie, natrafiłam na meta-obraz Edwarda Maneta, na którym impresjonista uwiecznił swoją uczennicę Ewę Gonzales przy pracy. Tabliczka obok eksponatu zwracała uwagę na wpół zwiniętą odbitkę uwiecznioną na płótnie tuż obok malarki. To właśnie na niej Manet umieścił swój podpis, chcąc zwrócić szczególną uwagę na dwojaką rolę, jaką odgrywa – nie tylko twórcy obrazu, ale też mistrza dla początkującej artystki. Typowo męska rzecz do zrobienia – cynicznie wyszeptała moja podświadomość. A to typowo feministyczny komentarz. – odbiła pałeczkę świadomość. Podświadoma mizoandria?
Większość socjologów uważa, że przeświadczenie o powszechnej nienawiści do mężczyzn wśród feministek to tzw. mit mizandrii (co dokumentują prace m.in Aífe Hopkins Doyle: The Misandry Myth: An inaccurate stereotype about feminists’ attitudes toward men). Przypisujemy współczesnym emancypantkom znacznie gorsze nastawienie do płci męskiej niż jest ono w rzeczywistości, a tak naprawdę feministki darzą mężczyzn podobnym stopniem sympatii jak kobiety, które nie identyfikują się z ruchami feministycznymi. Badania pokazują także, że mizoandria jest wykorzystywana przez mężczyzn jako broń retoryczna, aby odebrać kobietom ich wiarygodność i kompetencję (Tris Hedges, Reclaiming misandry from misogynistic rhetoric). Ironiczne, że mizoandria „rozhisteryzowanych kobiet” często zostaje stworzona przez mizoginię „zrównoważonych mężczyzn”.
Nie powinniśmy stawiać znaku równości między uprzedzeniami jednej i drugiej strony. Mizoginia ma znaczenie większy zasięg i jest mocniej zakorzeniona w społeczeństwie niż mizoandria, która ma charakter bardziej jednostkowy niż systemowy. Mój wykładowca, słysząc o pomyśle na esej, jakim jest toksyczna kobiecość, przytoczył rozmowę z pewną – jak to określił – radykalną feministką. Wspomniana kobieta nie dawała mu dojść do słowa ani nie chciała wejść z nim w dyskusję, ponieważ uważała, że mężczyźni wyrządzili społeczeństwu za dużo krzywd i nie powinni mieć prawa głosu. Prowadzący, pół żartem, pół serio, opowiedział też o reakcji na ofensywną oponentkę – chciał jej powiedzieć, że może rzeczywiście miejsce kobiet jest w kuchni.
Nie dziwiłam się temu ani nie potrafiłam go winić. Z doświadczenia wiem, że nic nie frustruje bardziej niż rozmówca, który z góry zakłada, że wiesz, co masz do powiedzenia, nie traktuje poważnie twojej polemiki i ucisza cię, kierując się własnymi uprzedzeniami i stereotypami. Odczuwamy złość i bezsilność. Wtedy do głosu dochodzą nasze „kulturowe instynkty”, a podświadomość zaczyna mówić głośniej niż zwykle. Jeśli gdzieś miałabym szukać toksycznej kobiecości, to właśnie w postawach skrajnych, dogmatycznych, bezkompromisowych i nie mam tu na myśli radykalnego feminizmu, bo nie równa się on skrajności, którą tak kochamy przypisywać feministkom. Znowu powraca kwestia indywidualnych przypadków, które z feminizmem nie muszą mieć wiele wspólnego.
Narzucanie innym swojej wizji świata zawsze uznam za praktykę niezdrową i szkodliwą. Kobieta z nienawiścią traktująca drugiego człowieka tylko dlatego, że jest mężczyzną, oczywiście, że jest fatalnym wzorem do naśladowania. Podobnie feministki, które uważają, że wszystkie przedstawicielki płci żeńskiej powinny za nimi podążać. Feminizm to pewien nurt, pewna postawa – bez wątpienia przełomowa, dla mnie fundamentalna, ale nie musimy na siłę rozszerzać jego ram. Mam poczucie, że sufrażystki i emancypantki walczyły o wolność i równość dla wszystkich kobiet, nie tylko tych, które przyłączyły się do marszu.
Świat nie jest podzielony na feminizm i antyfeminizm. Istnieją kobiety nie utożsamiające się z jego założeniami, ale nie są też przeciwniczkami ideologii – pozostają neutralne. Dlatego wytykanie postawy antyfeministycznej matkom żyjącym w patriarchalnym układzie, gotującym obiad mężowi i oddającym piecze nad finansami głowie domu oraz wywoływanie presji, że niszczą dziedzictwo kobiet, które walczyły o ich prawa ze „zdrową kobiecością” nie mają wiele wspólnego. Dogmatyczne traktowanie feminizmu przyniesie efekt odwrotny od zamierzonego. Wyzwolenie się z opresji męskiej toksyczności tylko po to, by samemu narzucić nową strukturę społeczną niebezpiecznie zbliżyłby feminizm do tego z czym walczy: bezkompromisowością dotychczasowego układu sił. Jak wiadomo, rewolucji zdarza się zjadać własne dzieci.
Kobieta patriarchatu
Co na temat toksycznej kobiecości ma do powiedzenia Internet? Termin ten nie został (jak na razie) usystematyzowany w terminologii naukowej ze względu na swoją nadal mętną definicję; fakt, że zazwyczaj toksyczne zachowania kobiece mają charakter reaktywny – są odpowiedzią na opresyjność systemu patriarchalnego, więc są w istocie wynikiem toksycznej męskości, która zrobiła znacznie większą karierę w świecie akademickim oraz niechęć do postawienia znaku równości między oboma pojęciami, ponieważ symetryzm drastycznie spłaszczyłby dyskusję na temat nierówności płci. Nie przeszkadza to jednak tekstom publicystycznym ani forom internetowym, które dość jednogłośnie dyskursem toksycznej kobiecości okrzyknęły wszystkie zachowania wynikające ze stereotypów i ról narzuconych przez patriarchat.
Komentarze kobiet wytykające innym kobietom, że są niekobiece, bo się nie malują, jedzą za dużo lub zakładają dresy zamiast podkreślającego biust topu; wewnętrzny przymus posiadania męskiego partnera czy zgoda na „życzliwy seksizm”, czyli mężczyzn odgrywających rolę opiekuna, który zawsze przepuści cię w drzwiach – to właśnie objawy zinternalizowanej mizoginii. Okazuje się, że męska dominacja nie stworzyła jedynie wzorca toksycznego mężczyzny, ale zaprogramowała także kobiety tak, żeby stały się wrogie wobec innych kobiet, a w rezultacie szkodliwe dla samych siebie. Wewnętrza mizoginia może doprowadzić do ryzykowania własnym zdrowiem i samopoczuciem, żeby tylko sprostać społecznym oczekiwaniom.
Pewien absurd zaczyna się wtedy, gdy jako kobieta wybiorę pójście do stomatologa zamiast stomatolożki, bo wmówiono nam, że płeć żeńska jest mniej kompetentna i to przekonanie silnie siedzi w naszych umysłach, mimo że same po sobie wiemy, że nie ma powodu, by traktować nas mniej poważnie. Jednak nie tak prosto jest walczyć z realiami, które sprawiają, że kobiety boją się wyrażać swoje zdania, mają ograniczone możliwości rozwoju kariery, bo wspinając się po jej szczeblach w końcu uderzą głową w szklany sufit i które pokazują na jak wiele rzeczy jesteśmy w stanie przymknąć oko, byleby kobieta nie doszła do władzy.
Wniosek jest taki, że i współcześni mężczyźni, i współczesne kobiety nadal są więźniami patriarchalnych wartości oraz sposobu myślenia. Niektórym może wydawać się, że zastany przez nas porządek jest tym jedynym właściwym, jakby został wyryty na średniowiecznym drzeworycie, na którym hierarchiczność społeczeństwa stanowego jawiła się jako układ boski – z tym, że zamiast chłopów pańszczyźnianych na samym dole ilustracji powinny znaleźć się kobiety. A jednak nie zawsze tak było. I nie wszędzie tak jest. Matrylinearny system dziedziczenia występuję między innymi w chińskim plemieniu Mosuo, gdzie to kobieta jest głową wielodzietnych rodzin. Nie jest to jednak społeczność matriarchalna, jeśli chcielibyśmy rozumieć matriarchat jako lustrzane odbicie patriarchatu. Kobiety cieszą się w niej większym prestiżem niż mężczyźni, ale nie dominują nad nimi w sensie politycznym.
Litewska badaczka Marija Gimbutas życie poświęciła archeologii feministycznej. Na jej działalności naukowej opiera się cała teoria studiów matriarchalnych. Gimbutas ukuła wizję matrycentrycznej cywilizacji „Starej Europy”, która została wyparta przez bojowe ludy Indoeuropejskie. Według niej pradawną prokobiecą kulturę charakteryzowała równość płci, pokojowy tryb życia, na co wskazywałby brak architektury fortyfikacyjnej i – przede wszystkim – kult Bogini Matki. Teoretyczce zarzucano nadinterpretację symboli i tworzenie historycznych mitów – w skrócie feministyczne dorabianie ideologii do zgromadzonych informacji archeologicznych, aby niczym romantycy wymyślający własną mitologię, kobiety także miały swoje korzenie godne wielkich opowieści.
Możemy się nie zgadzać z koncepcjami litewskiej archeolożki, jednak nie możemy odmówić jej zapoczątkowania nowego dyskursu naukowego skupionego na kobietach w prehistorii. Idea Wielkiej Bogini Matki nie była obca religii Słowian i choć na przestrzeni wieków była „rozczłonkowywana”, to pokłosia istnienia kultu życiodajnego żeńskiego bóstwa widzimy do dziś. Znajdziemy ją w topionych Marzannach, w polskim (niespotykanym u innych narodów) silnym kulcie maryjnym, a nawet w reklamie Hortexu z matką naturą w roli głównej.
Współczesnym przesłankom o pradawnym żeńskim bóstwie wyraźnie zaprzeczył, przywoływany przez Grażynę Lasoń-Kochańską w tekście: Powrót Bogini? Przykłady funkcjonowania postaci Magna Mater w polskiej literaturze popularnej, polski slawista Aleksander Brückner, popełniając zdanie: „[że boginie u nas] ani na chwilę panować nie mogły; nigdy by do tego nie dopuścił Słowianin, zawsze o babie bardzo niewysokiego mniemania będący.” Teza o mizoginistycznym Słowianinie padająca z ust wciąż cenionego dwudziestowiecznego naukowca, która mogłaby podać sobie ręce ze wszystkimi seksistowskimi komentarzami, nie napawa mnie optymizmem.
Smuci mnie ten brak wiary w to, że kobieta może/mogła być władczynią, duchową przewodniczką, boginią matką, która jest jednocześnie łagodna i sprawiedliwa oraz agresywna i bezwzględna jak niedźwiedzica broniąca swoje potomstwo. Ten pogląd reprezentują nie tylko mężczyźni, ale też kobiety, które uwierzyły w swoją niemoc, trzymając w sobie piętno internalizowanej mizoginii. U tego źródła właśnie powstają toksyczne zachowania kobiet patriarchatu, czyli w gruncie rzeczy wszystkich przedstawicielek współczesnych patriarchalnych społeczeństw. Podskórnie wierzymy, że nie mamy siły przebicia równej tej męskiej i nierzadko ściągamy w dół inne kobiety, bo niekonwencjonalne, odważne zachowania wydają nam się nienaturalne.
Czyli to wszystko wina mężczyzn?
Trudno mówić o toksycznej kobiecości, nie rekonstruując toksycznej męskości. Rzeczywiście nie możemy narysować osi symetrii między systemową skalą toksycznej męskości a indywidualnymi przypadkami toksycznej kobiecości, co pokazuje sam fakt mnogości hipotez wobec tego drugiego zjawiska. Nawet gdybyśmy chcieli zgonić wszystko na mężczyzn i ich destrukcyjne zachowania, to musimy mieć świadomość, że mówiąc o toksycznej męskości, mamy na myśli pewną narrację – nie powinniśmy generalizować ani zarzucać płci przeciwnej celowej agresji. Wszyscy mamy taki sam wybór, czy ulec danemu nurtowi myślenia czy się mu sprzeciwić.
A jeśli toksyczność nie ma płci? Choćby podłożem toksycznej kobiecości w każdym przypadku była toksyczna męskość, to obie energie wpływają na siebie i razem napędzają to koło cywilizacyjne, dopóki personalnie nie powiemy toksyczności: stop. Nie musimy szukać winnych. Może powinniśmy zredefiniować i męskość, i kobiecość, tworząc układ oparty na szacunku, umiejętności słuchania – nie tylko innych, ale też swojego wewnętrznego egocentryka.
Spróbujmy nauczyć się pokory i empatii, zaglądania w głąb siebie oraz obiektywizacji swoich uczuć, schematów i zachowań, bo jak na razie prowadzimy dialog, w którym „Mężczyźni marnują okazję, by spytać. Kobiety nie dostają szansy, by odpowiedzieć.” (Sztuka męskości Aga Kozłowska, Paweł Goźliński) Tak właśnie postrzegam feminizm: jako bezradny krzyk proszący jedynie o szacunek w oczach rozmówcy, który swoją głowę trzyma na równi – nie unosi jej z wyższością ani nie spuszcza wzroku w zakłopotaniu. W dyskusji na temat płci – ich równości, nierówności, uszczerbków i szwów – może dalibyśmy radę wyjść z siebie, pamiętając, że zanim jest się kimkolwiek innym, najpierw warto być człowiekiem.





