bajzel bardacha

ŁÓDZKI BAJZEL A WARSZAWSKA BARDACHA

OPOWIEŚĆ O TYM, ŻE WSZYSTKO   JEST W JĘZYKU

Zaczęliśmy niewinnie od jaskiniowych onomatopei. Opisywaliśmy to, co widzimy, słyszymy, czujemy najprościej i najlepiej jak umiemy. Później ludzkość, zaprzeczając prawdę, odkryła kłamstwo. Zaczęła snuć coś, co nazwała opowieścią –ani fałszem, ani faktem. Poznała żart i przekształciła go w ironię. Wymyśliła metaforę, stworzyła z niej poezję. Oddaliliśmy język od rzeczywistości.

Nasze pokolenie coś o tym wie. Jesteśmy mistrzami tworzenia abstrakcyjnych słów, które pojawiają się tylko na chwilę w brainrotowym obiegu, po czym znikają, bo w gruncie rzeczy – są puste. Potrafią nie nieść ze sobą ani ładunku emocjonalnego, ani kulturowego, ani nawet znaczeniowego, a to dość słabo wróży karierze zjawiska, które ma nazywać rzeczywistość. Myślę, że dadaiści pokochaliby nasze skibidi. Nie zmienia to jednak faktu, że określenia z giełdy młodzieżowego slangu tkwią w memicznej bańce spekulacyjnej. Trendy pojawiają się – słyszysz je wszędzie, masz wrażenie, że bawią każdego – potem dowiadujesz się, jaka jest ich etymologia i że to wcale nie jest śmieszne. Ale nie przejmuj się, bo zaraz w eterze pojawi się kolejny niezrozumiały dźwięk.  

Przedstawiciele hermeneutyki powiedzieliby jasno: wszystko jest w języku. Heidegger rzuciłby, że język jest domem Bytu, a Gadamer dodałby, że nie ma myśli bez języka, myślimy nim, a nie pomimo niego. Obaj panowie w dużej mierze zgodziliby się z tezą, że odczłowieczyliśmy język, zabiliśmy jego żywy sens, przykryliśmy go terminami i traktujemy jak narzędzie techniczne, z którego nie do końca umiemy korzystać. W takim razie, gdzie w dzisiejszym świecie szukać choćby jakiejś namiastki dawnej jego pierwotności? W tworach nie bez powody nazywanych ludowymi: w gwarach! Językach tak bliskich ludzi, tych najbardziej ludzkich ludzi, którzy jak nikt potrafią trwać w codzienności bez słownych abstrakcji, transcendencji i fantasmagorii.

Gdzie się podziała łódzka robotność?

Mój wujek, gdy po raz pierwszy przyjechał w łódzkie strony, nagminnie słysząc o jakimś galancie, był przekonany, że ktoś na wsi musi być posiadaczem Mitsubishi Galanta. W końcu dowiedział się, że ani przez chwilę nie było mowy o modelu samochodu, a galancie to wcale nie rzeczownik w miejscowniku. W gwarze łódzkiej jest to przysłówek synonimiczny do: solidnie, porządnie, elegancko. Z kolei galanty młodzieniec to albo przystojny, albo zaradny, albo wysoki i krzepki chłopak, choć najprawdopodobniej wszystko na raz.

Próbowałam znaleźć dobrą (galantą?) definicję, ale żaden wyraz bliskoznaczny ani żadna peryfraza nie oddają charakteru i istoty epitetu z centralnej Polski. Bo galancie to galancie, a ty kłóć się ze ścianą. Jest to przykład pokazujący pewną semantyczną niewytłumaczalność – a może nawet nieprzetłumaczalność, mimo że w obrębie tego samego języka. Nie od dziś wiadomo, że trafny przekład to nie ten dosłowny, lecz esencjonalny, odzwierciedlający koloryt danej kultury, wychodzący spod ręki tłumacza, który zamiast słowników studiuje folklorystyczne przekazy.    

Przetłumaczyć wyraz z regionalnego na ogólny to tak, jakby odebrać mu jego unikatową osobowość. Pozbawiając kontekstu i wyjmując z ust osób, które mimochodem posługują się nim na co dzień, ucinamy mu korzenie i pozwalamy zwiędnąć. Dlatego tak ważne dla żywotności słów jest wniknięcie w ludzką mentalność. Jednocześnie to właśnie tam rodzi się ich najwięcej. Tu na powierzchnię wypływa pytanie z kategorii, co było pierwsze? Słowo czy myśl? Prawdopodobną odpowiedzią jest sprzężenie zwrotne: język tworzy mentalność a mentalność tworzy język.

Co o łodziańskim duchu świadczy środkowopolski dialekt? Gwara łódzka powstawała na przełomie XIX i XX wieku wraz z kształtowaniem się Łodzi przemysłowej. Mowa niedoszłej stolicy była zlepkiem języków przywiezionych przez napływających z różnych części Polski (m.in. Śląska, Mazowsza) robotników. Gdy dodamy do niej germanizmy, rusycyzmy i jidyszyzmy oraz nałożymy na nią manierę migrujących za chlebem chłopów, to powstanie twór, którym komunikowali się dwudziestowieczni łodzianie. Z biegiem czasu, ze względu na ogólny awans społeczny ludności miejskiej, wiążący się z dążeniem do posługiwania się –bardziej prestiżową – polszczyzną ogólną, robotnicza gadka zaczęła znikać z łódzkich ulic.  

Gwara wyniosła się z wojewódzkiego miasta, by osiedlić się gdzieniegdzie na jego obrzeżach i satelitarnych miejscowościach wiejskich. Ostała się oczywiście w kolokwializmach, takich jak migawka jako określenie biletu miesięcznego czy krańcówka w znaczeniu pętli tramwajowej, jednak jej czasy świetności skończyły się wraz ze zwolnieniem ostatniej szpularki. Bo właśnie na tym osadzała się łódzka mowa – na fabrycznych żargonach klasy robotniczej, której lwią część stanowiły zatrudnione w przemyśle włókienniczym kobiety.

W industrialnej rzeczywistości: w hałasie przędzarek, w upale krosien, w smrodzie smaru i kurzu oraz w ciągłej gonitwie nawijania nici lub wykończania tkanin, ludzie nie mieli czasu by (o, ironio!) owijać w bawełnę. Dialog w takich warunkach opierał się na szybkich, konkretnych komunikatach, raczej wykrzyczanych niż wypowiedzianych normalnym tonem. To przełożyło się na pewną szorstkość i praktyczność łódzkiego języka. Twardość wymowy niektórych form (np. kłamę zamiast kłamię) charakteryzowała wszystkich pracowników bystro (szybko, sprawnie) ciekających (biegających) po zakładach fabryk, którzy pośpieszali nie tylko swoje nogi, ale i słowa.

Ważne stały się określenia związane z pracą, miejscami zatrudnienia i jakością wytwarzanych produktów. Dwie przeciwstawne kategorie: galancie (niem. galant – dżentelmen) i siajowo (podobno przymiotnik utworzony od fabrykanta Szaji Rosenblatta, produkującego tanie, kiepskie tkaniny). W internetowym słowniku łódzkiej gwary przeważają wyrażenia plasujące się raczej w tym felernym worku: bajzel (bałagan), badziewie (produkt słabej jakości), kijowo (beznadziejnie). Dlaczego? Pierwszą oczywistą myślą jest to, że to właśnie one lepiej oddają realia XX-wiecznej Łodzi.

Drugą interpretacją może być jednak robotniczo-chłopska mentalność przebijająca spod środkowopolskiej leksyki. Mówi ona, że w końcu lepiej ganić niż chwalić, bo jeszcze nie daj Boże, taka pochwała mogłaby sprawić, że otrzymujący ją delikwent spocznie na laurach i zapomni o pracy. Tutaj rysuje się kolejna cecha mowy, która bezpośrednio odzwierciedla łódzki temperament – w twardej melodii języka łodzian zawsze pobrzmiewały dystans, ironia i pragmatyzm. Nawet mojego ulubionego pozytywnie nacechowanego galancie, wbrew koślawej słownikowej definicji, nie możemy sprowadzić do dobrze czy ładnie.

Słysząc od dziecka słowo galancie, wiem, że oznacza ono raczej: może być, nie najgorzej, nieźle i to najwyższa słowna odznaka, jaką możesz dostać. Czasem zostanie okraszona jeszcze kiwaniem głową z aprobatą. Na więcej nie licz. Nie ma co się rozwodzić nad czymś, co jest dobrze zrobione. Mówienie, a co gorsza „filozofowanie”, drastycznie skraca czas, w którym powinieneś pracować. Działa to także w drugą stronę. Gdy dzieje się coś złego, nie warto ulegać emocjom. Chłodny, życiowy język przychodzi wtedy z pomocą, by ocenić sytuację słowami: „świat nie taki bajzel widział”. A ja nazywam to współczesnym stoicyzmem.

Chrapowatość łodzianizmów może wydawać się paradoksalna w kontekście tego, że – w dużym uproszczeniu – łódzki dialekt był językiem bardziej kobiecym niż na przykład gwara warszawska. Trudno się dziwić, jeśli do dziś w województwie łódzkim pokłosiem XX-wiecznej produkcji włókniarskiej jest najwyższy w Polsce współczynnik feminizacji. Kobiety, które aktywnie dokładały się do domowego budżetu, miały na ulicy i w pracy swoje do powiedzenia i choć przesiąkły fabryczną prostolinijnością, to ociepliły leksykon o domowe, czasem kulinarne, często zdrobniałe określenia: sznytka (kromka), brzuszek (surowy boczek) czy taka tam zalewajka (biedniejsza siostra żurku), którą mama przyrządzi ci z miłością.

Bo nie możemy pomylić szorstkości z oschłością. Język łodzianek może i był praktyczny, ale w tej praktyczności dużo było ekspresji i ukrytej czułości, którą, jak to mają w zwyczaju ludzie pracowici, wolały okazywać aktami niż słowami. Przez lata wydawało mi się, że takie językowe ukierunkowanie na pracę i niekryta pogarda dla bezczynności, które tak dobrze opisują sposób wypowiadania się i myślenia mojej babci, ciotek, sąsiadek, to praktyka typowo wiejska. Okazuje się, że nie – że ta mentalność może i ma wiele wspólnego z chłopską robotnością oraz została na pewno ugruntowana przez ludność wiejską migrującą do rozwijającego się w pośpiechu miasta, ale później musiała wrócić na wieś za pomocą odpływającej z Łodzi gwary. Pokuszę się o tezę, że to właśnie język, który stworzyły zaradne i pragmatyczne kobiety wychował kolejne pokolenie tak samo życiowych kobiet. To akurat nazywam feminizmem przypadkowym.

Ile zostało z warszawskich cwaniaków?

Los stołecznej gwary ma nieco tragiczniejsze zakończenie niż wiejska „degradacja” dialektu łódzkiego. Warszawskiej przedwojennej mowy nie spotkasz już w Warszawie, a tym bardziej na jej nowobogackich obrzeżach. Praga, Powiśle czy Czerniaków to nieliczne lokacje, w których jeszcze zdarzy się usłyszeć dawne naleciałości językowe. Owa odmiana polszczyzny powstała w II poł. XVIII w., swój charakterystyczny kształt przybierała w kolejnym stuleciu, a jej złoty okres przypadał na lata międzywojenne. Niestety w wyniku pogromu stolicy podczas II wojny światowej pod gruzami zginęli nie tylko cywile, ale i język warszawiaków, którym nie miał się kto zaopiekować.

Dziś gwara warszawska widnieje raczej jako relikt przeszłości. Zachowała się w literaturze, dawnej prasie, pamiętnikach i przekazach, ale żywo nie posługuję się nią nikt. Występuje raczej jako narzędzie stylizacji historycznej i element budowania tożsamości. Pod tym względem góruje nad łódzkim dialektem – słownik warszawszczyzny zawiera znacznie więcej pozycji. Bo stołeczna mowa, tak jak sama przedwojenna Warszawa, była różnorodna, żywa i chaotyczna. Urodziła się z bazarowych dyskusji, ulicznych przepychanek (słownych i nie tylko), z socjolektów największych lokalnych cwaniaków: kupców, studentów, złodziei.

Studiując zarchiwizowane (bo nie wszystkie są skostniałe, wiele z nich na stałe weszło do polszczyzny) regionalizmy, można zauważyć, że centrum Mazowsza właśnie cwaniactwem stało. Wybierz jakąkolwiek literę, a i tak prawdopodobnie znajdziesz na nią jakieś określenie złodzieja, utracjusza, spryciarza: andrus (cwany chłopak z Powiśla), bezportkowiec (biedak), długosz (człowiek mający długi), kizior (rozrabiaka), zmortusiały (biedny). I tak właśnie warszawiacy mogli przezywać się inwektywami od A do Z, a i na awanturę wyrażeń im nie brakowało: awantaż, bardacha, draka, besztać (wymyślać komuś).

O co mogli się kłócić? Powodów nie brakowało. Standardowo, o pieniądze (mamonę, ecie-pecie, cekiny), o to, że jakiś jenteligent krzywo się spojrzał albo czyjś bajer, czyli wciskany kit jednak przekroczył granicę ulicznego smaku. Wszystko to zakrapiane było akwawitą (wódką), ulokowane w jakiejś melinie (z jidysz: bezpieczne miejsce – wymowne!) i zakończone rozdaniem odznak w postaci lima pod okiem. Na takie okazje powstał nawet czasownik mantyczyć – wariować po alkoholu. Mnogość awanturniczych emblematów, niepochlebnych określeń na kobiety (lafirynda, lampucera) i wprowadzanie relacji hierarchicznych (opozycja my i wy: swojska ferajna, ale o aligantach będziemy mówić z pogardą) pokazuje, że w warszawskiej gwarze zdecydowanie dominował rejestr męski.

Temperament rozmów warszawiaków uwieczniał w swoich felietonach ojciec chrzestny stołecznej gawędy – Stefan „Wiech” Wiechecki. Polski publicysta przechadzał się po Karcelaku (największym targowisku przedwojennej Warszawy), bacznie obserwował miejskie życie po czym tworzył humorystyczne „sprawozdania” do „Kuriera warszawskiego”. Twierdził, że starał się jedynie wiernie oddać uliczną manierę, ale w rzeczywistości wykorzystywał swój satyryczny zmysł, aby uwydatniać i podkręcać absurdy dnia codziennego. Wiechecki „zdołał opisać bodaj tysiąc razy pijaństwo i mordobicie, za każdym razem inaczej” jak skonstatował Jan Lechoń.

Ciekawe, że na przykładzie Wiecha i jego prozy jesteśmy w stanie zauważyć jak prasa oraz literatura potrafią wpłynąć na wokabularz całej społeczności. Marek Hłasko o twórczości Homera warszawskiej ulicy pisał: „Mimo, że jestem warszawiakiem urodzonym na Powiślu – nie rozumiem: czy Warszawa mówi tak, jak pisze Wiech; czy też Wiech pisze tak, jak mówi Warszawa”. Mamy tu do czynienia z (bez)błędnym kołem. Warszawiacy zaczytywali się w tekstach dwudziestowiecznego Plauta. Wiechecki ingerował w zasłyszane dialogi, tworząc własne warianty semantyczne i leksykalne, które później wchodziły do języka mieszkańców stolicy (np. powiedzenie: „przypuszczam, że wątpię”).

Wiechowi udało się uchwycić nie tylko specyfikę warszawskiej mowy, która ze względu na rangę felietonisty zaczęła być nazywana „wiechem”, ale też obyczaje i koloryt bazarowej rzeczywistości. Tworzył archetypiczne postacie takie jak Teofil Piecyk czy Walery Wątróbka stanowiących syntezę nadwiślańskich antków (uliczników, sprytnych chłopaków). Byli to komiczni bohaterowie, którym na porządku dziennym przytrafiały się towarzyskie qui pro quo. Mało finezyjne tematy kłótni i błahe powody prowadzące do bijatyki w połączeniu z wymuszoną poetyckością i nieszczerą uprzejmością dawały efekt co najmniej groteskowy:

„Uprzedzam się z panem, że jak pan jeszcze raz chlapniesz mnie na rymanierkie ze śmietaną, pójdę pana dać w pysk.” 

(Stefan Wiechecki „Parasol w śmietanie”)

Fragment ten pokazuje, że nawet przy groźbie o „daniu w pysk” warszawski cwaniak dalej użyje formy grzecznościowej „pan”, bo, jak widać, nawet rękoczyny wymagają odpowiednich ceregieli. Wyraz rymanierkie natomiast jest dwoistym przykładem gwaryzmu zarówno leksykalnego, jak i fonetycznego, który dobrze obrazuje charakterystykę warszawskiego dialektu. Przeinaczanie słów, tak jak rymanierka to przekształcone określenie na marynarkę, było jedną z cech tej mazowieckiej gwary. Podobnie końcówka fleksyjna –kie wskazuje na specyficzną warszawską wymowę głoski (oraz ) właśnie jako kie (oraz gie).

Język warszawskich kombinatorów był bardziej melodyjny niż twarda wymowa łódzkich robotników. Można powiedzieć, że także podwójnie bogatszy – nie tylko ze względu na większą różnorodność słownictwa i napuszony, rozbudowany styl, ale także dlatego, że więcej w nim było zabawy, krętactwa oraz czasu na wdawanie się w mniej lub bardziej potrzebne dywagacje. U Wiecha przeczytamy, że – dajmy na to – zegarynka telefoniczna mogła zostać okrzyknięta przeróżnymi poetyckimi frazeologizmami: „cudem techniki” albo „zdobyczą naukową”. Obstawiam, że łódzka włókniarka na to warszawskie barłożenie (wygadywanie bzdur/wdawanie się w burdy) spojrzałaby raczej z politowaniem.

Co mówi mowa?

Oba dialekty łączy znacznie więcej niż bliskość geograficzna. Ich esencje dałoby się zmieszać w jeden wywar zwany polskością, a może nawet bardziej uniwersalnie – człowieczeństwem. Wszystkie polskie gwary nazywają po prostu inny wariant tej samej rzeczywistości. Różnice topograficzne, kulturowe, demograficzne nie są silniejsze niż choćby polskie kombinatorstwo. Podobno słowo to nie ma dobrego tłumaczenia w innych językach. U nas, uciemiężonego, ubogiego, ale zaradnego narodu okazało się niezbędne. Tak więc nie tylko Warszawa miała swoich cwaniaków. W Łodzi chachmętów także nie brakowało. Każdy region będzie miał swoje pomyje, farfocle, resztki. Swoją fuszerkę i swoje galancie. Młokosa, ladacznicę, starca. Jakieś jednogarnkowe bieda-danie, koniecznie swoją własną odmianę potrawy ziemniaczanej i nazwę na lokalne pieczywo.

Drogi, które przebywa język są nieskończenie. Gwara łódzka i warszawska pokazują dwa zupełnie różne sprzężenia zwrotne. Jedna zatoczyła koło wieś–miasto–wieś, druga: życie–literatura–życie. Jednocześnie najpiękniejsza jest ta pierwotność, gdy nie zastanawiamy się nad tym, jak mówimy. Dziwimy się, gdy spotykamy kogoś z drugiego krańca Polski, kto nie zna foliówki pod tą samą nazwą, bo te wyrazy wydawały nam się przecież oczywistym, naturalnym elementem codzienności. Chodzi mi o słowa, których nie przyswajamy, wbijając do głowy szkolne podręczniki, tylko desperacko wrzucamy je w słowniki i felietony, żeby nie zginęły wraz z grupą, która daje im wybrzmieć. O słowa, których nie zauważasz – może właśnie dlatego, że realnie tworzą ciebie i cały twój świat. Dochodzę do wniosku, że rzeczywiście wszystko jest w języku.

1 komentarz do “ŁÓDZKI BAJZEL A WARSZAWSKA BARDACHA”

  1. Bez nachalności, bez moralizowania – po prostu dobrze.Tekst był wyjątkowo przystępny. To podejście do tematu było rzadko spotykane – i dobrze. Dobrze się czyta coś, co powstało z ciekawości, a nie z obowiązku.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wordpress Social Share Plugin powered by Ultimatelysocial
Przewijanie do góry