Czy wiesz, że umrzemy? I… nie chcę Cię straszyć. Zawsze mam trochę do powiedzenia. A teraz? Teraz nie wiem, jak rozpocząć mój krótki esej o końcu… Ta gra słów jest tutaj przypadkowa. Uwierz mi na słowo. Powszechny pogląd nakazuje nam nie roztrząsać „tej sprawy”. Ale ja się tym nie przejmuję.
Francois De La Rochefoucauld w swojej 26. maksymie mówi: Słońcu ani śmierci nie można patrzeć w oczy. Ale to oczywisty absurd. Przecież słońce i śmierć nie mają oczu. Mają jednak oślepiającą siłę rażenia. Z każdą przeżytą wiosną dochodzę do wniosku, że jako ludzie posiadamy wspaniałą zdolność adaptacji do otaczającej nas rzeczywistości. Robimy to jednak w nadzwyczaj pretensjonalny sposób.
Mądrzy ludzie wpadli więc kiedyś na pomysł, by stworzyć okulary przeciwsłoneczne. Od tego momentu, jako ludzie, patrzymy słońcu w oczy bez większego trudu. Ktoś teraz pomyślał: czy religia może być okularami przeciwsłonecznymi na śmierć? I niech ten ktoś odpowie na to pytanie sam sobie. Ja nie zamierzam się nad tym rozwodzić (tutaj). Śmierć przeraża, gdy myślimy o niej bez złudzeń, bez zasłon, bez filozofii i codziennego rozproszenia przyziemnym życiem. Czy to właśnie dlatego unikamy jak ognia bezpośredniej konfrontacji z prawdą o przemijaniu?
Po co zaczynam patosem? Bo chyba jest on nieunikniony, gdy zaczynamy mówić o „tych sprawach”. Chodzi w końcu o śmierć, która dopadnie prędzej czy później Ciebie i mnie. Pomimo tego jasnego jak słońce faktu – nie lubimy mówić o śmierci. To słowo nie przystoi przy stole, psuje smak kawy i zaburza ton naszych rozmów. W przestrzeni publicznej funkcjonuje bardzo niewyraźnie – zakłada buty „ofiary śmiertelnej” lub „drzwi do lepszego świata”. Jest więc jak złodziej, o którym wszyscy wiedzą, że przyjdzie w nocy (lub za dnia), lecz nikt nie potrafi zabezpieczyć się na wypadek jego wizyty.
Uważam, że każdy z nas nosi w sobie jakiś rodzaj lęku przed fizycznym unicestwieniem. Ciąży nam jak kamień nerkowy. Jest ciężki, ale tak znajomy i oczywisty, że prawie go nie dostrzegamy. Czasem tylko ktoś obok — kochany lub znienawidzony… Silny ból w piersi. Potem dźwięk karetki, gorzki zapach sterylności szpitalnej, ostatni ciężki oddech. Cisza w eterze. Kropka. Bez postscriptum. Wtedy zaczynamy łapczywie szacować: ile jeszcze przeczytanych książek, odbytych rozmów, butelek wina i uśmiechów? I pytanie: czy wystarczy mi odwagi, by spojrzeć „temu czemuś” w oczy?
Wszyscy filozofowie, psychiatrzy i behawioryści tego świata mówią, że lęk przed śmiercią jest nierozsądny, bo przecież nie wiemy, czym jest. Ale lęk nie znosi suchej logiki. Śmierć nie jest więc, moim zdaniem, czymś wartym objaśnienia. Nie zastanawiamy się nad tym – każdy z nas musi to przeżyć (myślimy)! Z drugiej strony lęk przed śmiercią jest po prostu dowodem prostej przyzwoitości, jakkolwiek ją definiujemy. Kto się boi, ten kocha życie. Ceni oddech, światło, rozmowę, trud życia. Nie wierzę ludziom, którzy mówią, że nie boją się śmierci. Albo kłamią, albo są martwi już w środku.
Zbigniew Herbert uważał, że warto zachować „prostą wierność” — wobec rzeczy, wobec ludzi, wobec własnego sumienia. I miał rację. Ale czy da się przyjąć niezaprzeczalny fakt naszej śmiertelności, zachowując „prostą wierność”? Nie jest łatwo myśleć rozsądnie, gdy stajemy się zakładnikami wewnętrznego buntu. Zawsze jest jakieś „ale”.
Gdy mówimy o naszych bliskich zmarłych, staramy się, czasem w sposób podświadomy, urwać rozmowę. „Nie chcę o tym myśleć” – myślimy, myśląc przy tym o śmierci. „Znowu będzie mi przykro.” Ta wielka i nieznośna gorycz odczuwana jest również w sposób fizyczny. Uwiera nas w gardle, ustach, sercu, brzuchu… A okularów „przeciwśmierciowych” jak nie było, tak nie ma.
Zdradzę Ci pewną myśl. Otóż (podobno) nasz ból leży nie tam, gdzie nam się wydaje. Według niektórych ludzi najgorsza w śmierci nie jest sama śmiertelność. Nie rozchodzi się tutaj o akt fizycznego unicestwienia. Obawa śmierci rodzi się w niedokończonym słowie, które, pomimo faktu swojego nadania, nie odnajduje już adresata. Ten ból, który dotyczy nas, jeszcze żyjących, dotyka więc zagadnienia upływu czasu oraz chęci nadania swoim myślom formy wyrazu. Szkoda, że nie zdążyłem powiedzieć „dziękuję”, „żegnaj”, „kocham Cię”, „jesteś niezastąpiony/a”. Kiepsko jest rozstawać na tak barbarzyńskich warunkach…
Czy nadanie śmierci pewnej „formy” może pozwolić nam patrzeć jej prosto w oczy? Moim zdaniem nie. I mam nadzieję, że Cię nie zawiodłem. Nie pomogę odnaleźć Ci tych „okularów”. Śmierć przychodzi w porę, lecz nigdy nie w porę. Jest nieuprzejma, ale to chyba jej wielka zaleta. Mówi nam, żywym, w sposób prostacki i ordynarny, że codzienność to nie tylko poranna kawa okraszona papierosem, śniadanko na mieście i praca. Uczy nas, że czasem ciekawość bywa niegrzeczna, a cisza — mądrzejsza od wszystkich książek tego świata. Życzę Tobie i mnie, byśmy mieli odwagę się do niej uśmiechnąć, gdy oślepi nas swoimi oczami. Wcale nie po to, by ją oszukać, ale by przypomnieć sobie, że mamy kartę „zamiany kart” (wiecie, tej z karcianki UNO) w kieszeni.
PS.Ten tekst nie był o „śmierci”.



